wtorek, 31 października 2017

Jest sprawa!

Jeszcze tylko dziś można głosować na Fusilkę, która wzięła udział w konkursie teatralnym. Pomożecie? Trzeba wejść na stronę http://www.gokchojnice.pl/glosowanie-etiudy/ (wystarczy kliknąć w link, nie musicie go kopiować) i oddać głos na pierwszą etiudę - Charzykowy 1 (pani w kapeluszu). I już! Pokażmy, że blogerzy są za blogerami!

poniedziałek, 30 października 2017

Prawie jak wódka


Gdy po raz pierwszy Facebook wyświetlił mi reklamę portalu Bezmięsny Mięsny, myślałam, że to żart. Teraz już wiem, że to zupełnie na serio. Można zamówić boczek, w którym nie ma nawet krztyny boczku, ale który podobno smakuje jak boczek.
Bezmięsny boczek sprawił, że uruchomiłam szare komórki. Zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy może być coś bardziej absurdalnego. Myślałam, myślałam i wymyśliłam: - Ale byłyby jaja, gdyby było wino bezalkoholowe! No bo piwo ma jakieś uzasadnienie, smak, atmosfera pubu... Ale wino? Cóż to byłoby za świętokradztwo. I okazuje się, że jest wino bezalkoholowe!



Moja natura badacza nie została jednak w pełni usatysfakcjonowana. Postanowiłam iść o krok dalej. Bo bezalkoholowa wódka byłaby absolutnie szczytem absurdu. O ile bowiem piwo czy wino kusi smakiem, o tyle wódka spożywana jest w bardzo konkretnym celu. Jeśli pozbawimy wódkę tego celu, istnienie wódki stanie się całkowicie bezsensowne. Okazuje się, że nie dla wszystkich. Jest wódka bezalkoholowa, jest whisky i jest pewnie koniak (tego ostatniego nie sprawdzałam).



Nie chyba jeszcze tylko bimbru, ale kto wie, może i bimber wkrótce powstanie. Chciałabym zobaczyć imprezę w wiejskiej remizie, gdzie towarzystwo napompowane bezalkoholowym bimbrem napierdziela się bezinwazyjnym sztachetami z płotu (wersja styropianowa?)

Nie znam nikogo, kto gustuje w bezalkoholowych alkoholach. Znam natomiast gromadkę wegetarian (sama nie jem mięsa, ale ze względów zdrowotnych, nie ideologicznych, więc nie śmiem nazywać się wegetarianką). Nikt (NIKT) z moich bezmięsnych znajomych nie je bezmięsnych erzacy:))))

Bardzo jestem ciekawa, jak kiedyś zostaną opisane nasze czasy. Boję się jednak, że przyszłe pokolenia będą mieć ubaw ucząc się o ludności z pierwszej połowy XXI wieku.

Na koniec prawdziwa piosenka, która nie musi niczego udawać.


sobota, 28 października 2017

Gdy nie można grzecznie

Pierwsze mieszkanie, które wynajmowałam, miało pewien dość istotny feler, a mianowicie sąsiadkę. Była to kobieta absolutnie odjechana. Mieszkała piętro niżej i porozumiewała się ze mną za pomocą kija od szczotki. Waliła tym kijem, gdy dopuszczałam się haniebnego zakłócania spokoju za pomocą np. upuszczonej szpulki nici czy wtyczki. Zresztą lista moich win była znacznie dłuższa. Zdarzało mi się wychodzić z domu i nie zamykać okna, a wtedy stukało ono o framugę i pani Helenie natychmiast zaczynały migotać przedsionki serca. Ponieważ nie chciałam, żeby przedsionki migotały, to starałam się pamiętać, żeby okno zamknąć. Często przypominałam sobie o tym już w drzwiach. Zawracałam więc i zamykałam. Wtedy jednak dawała o sobie znać arytmia serca sąsiadki, gdyż przechodziłam przez mieszkanie w szpilkach, a wiadomo, że szpilki potrafią wprawić w wibracje każdy żyrandol. Byłam młoda i dobrze wychowana, dlatego najczęściej na kolejne uwagi reagowałam spokojnie, obiecywałam poprawę i w domowym zaciszu próbowałam nauczyć się latania. Czasami jednak pani Helena miała pecha i próbowała mnie pouczać, gdy miałam zły humor. W takich sytuacjach utrzymanie nerwów na wodzy bywa trudne. Zdarzało mi się więc eksplodować i nakrzyczeć na babę. Wtedy zwykle załatwiałam sobie ze trzy miesiące spokoju. Gdy zaś kiedyś zagroziłam jej wezwaniem policji za uporczywe nękanie mnie, chyba nawet na cztery miesiące mi odpuściła.
Od tamtego czasu minęło już wiele lat. Ja to pamiętam, również dlatego, że to była ważna życiowa lekcja. Otóż zadziwiająco często nasz spokój, cierpliwość czy kultura tratowane są jak słabość. Próbujemy załatwić coś grzecznie, ale na próbach się kończy. Zaczynamy być niegrzeczni i nagle wszystko staje się proste.
Jeszcze jeden przykład. Kilka lat temu miałam złamaną nogę i przeszłam piekło leczenia złamania w publicznej służbie zdrowia - każda wizyta trwała koło pięciu godzin. Gdy miałam mieć zdejmowany gips, zrobił się jakiś totalny cyrk. Próbowałam zachować spokój, gdy jednak okazało się, że na zdjęcie będę musiała czekać jeszcze z pół godziny (dodajmy te pięć, które już miałam za sobą), nie wytrzymałam i zrobiłam awanturę. Natychmiast gips mi zdjęli. Co prawda pielęgniarka mnie pouczała, że to nieładnie krzyczeć, na co ja tylko głupkowato się uśmiechałam, bo miała piłę w ręku, ale na swoim postawiłam.
Piszę o tym, bo znów miałam podobną sytuację. Hotel, w którym spędziłam część urlopu, pozostawiał sporo do życzenia. Lubię jednak biuro, w którym wykupiłam wycieczkę, więc starałam się załatwić sprawę polubownie. Napisałam skargę, żeby być w porządku ze sobą i z ciekawości, co się stanie. Zaspokoiłam ciekawość - nic się nie stało. Totalnie mnie oleli. Najpierw oleli skargę, a potem oleli pytanie o skargę (zgłoszone po ponad miesiącu grzecznego czekania). Spore rozczarowanie. I smutek, że ktoś będzie miał kłopoty, a ja naprawdę nie lubię innym robić kłopotów. Do osoby, z którą korespondowałam, wysłałam więc jeszcze jeden mail, w którym przypomniałam przebieg naszej korespondencji. Wysłałam ten mail:  1. Ze służbowego maila. 2. Z kopią do prezesa firmy. Odpowiedź dostałam w ciągu pół godziny - z wyjaśnieniem, czemu to tak długo trwało i z obietnicą szybkiej odpowiedzi na skargę.
Czy mam satysfakcję? Żadnej! Po raz kolejny jest mi przykro, że trzeba być suką, żeby coś załatwić. To naprawdę nie powód do satysfakcji.

Refleksyjnie nastroiła mnie ta sprawa, więc piosenka odpowiednia do mojego nastroju.



wtorek, 24 października 2017

Warto?

Strzeżcie się Greków przynoszących dary...
Zbliża się koniec miesiąca, a ja mam z tego powodu nastrój tak podły jak tylko podły być może. Bo mam schizę, że mnie zwolnią. Żeby była jasność - nic takiego się nie dzieje, żebym podejrzewała najgorsze. Nic poza jednym. Za cztery miesiące kończę 56 lat. Oznacza to, że wchodzę w wiek, który chroni mnie przed zwolnieniem. Czyli teraz jestem w tym momencie życia, w którym najczęściej traci się pracę. Nie jest to fajne uczucie. Nawet jeśli nic poza moim wiekiem nie wskazuje na takie rozwiązanie. Najgorsze w tym wszystkim, że za te cztery miesiące wcale nie będę myślała, że czekają mnie cztery lata luzu. Ten okres ochronny jest aż tak bardzo ochronny. Jak pracodawca chce, to i tak zwolni, a przynajmniej obrzydzi życie. Poza tym może się zdarzyć parę rzeczy niezależnych od pracodawcy, które sprawią, że robota stanie się wspomnieniem. W mojej pracy to jest akurat bardzo prawdopodobne - ja już wiele lat temu przewidywałam, że cudem będzie, jeśli w swoim zawodzie dotrwam do emerytury.
Przy tej okazji jednak zastanawiam się, ile osób w tym momencie czuje się tak jak ja. I czy aby na pewno niektóre przywileje są aż takim dobrodziejstwem. Ten z ochroną w wieku przedemerytalnym na pewno nie jest. Nie wiem, ile osób wybronił przed utratą pracy, mam jednak niejasne wrażenie, że wielu pomógł z pracą się pożegnać, a jeszcze większej liczbie utrudnił ponowne zatrudnienie.
Komu łatwiej dostać pracę? Młodemu mężczyźnie czy młodej kobiecie? Przedsiębiorcy niezbyt kwapią się z przyjmowaniem potencjalnych matek. I trudno się dziwić, bo to generalnie kłopot.
Pewnie znalazłoby się jeszcze sporo przykładów. A jednak ludzie walczą o przywileje. Pewnie dlatego, że wydaje im się, że ich złe strony przywilejów nie dotyczą. Bo przecież wszystko co złe przydarza się innym. Tyle, że my też jesteśmy tymi innymi. Bo wszystko zależy od punktu widzenia.

A jeśli wciąż jesteśmy przy przywilejach... Byłam na koncercie tego zespołu. To był prawdziwy przywilej. 


poniedziałek, 23 października 2017

Człowiek człowiekowi...

Będzie o złych ludziach, ale zaczniemy od dobrych. Czy już dziś zagłosowaliście na naszą Fusilkę? Jeśli nie, to do roboty. KLIKAMY TU  i oddajemy głos na pierwszą etiudę - Charzykowy 1!
----------------------------------------------------------------------------------------------
- Mordowałem ludzi, bo ich nienawidzę - tak nożownik ze Stalowej Woli tłumaczy swój atak na obcych ludzi, którzy nic złego mu nie zrobili i których pewnie nawet nie znał. To wyjaśnienie wydaje mi się tragicznie trafne. Pewnie zbadają go psychiatrzy, psycholodzy, zajmą się nim prawnicy. Wszyscy napiszą całe mnóstwo stron wniosków, a wszystko i tak sprowadzi się do tego, że facet po prostu nienawidzi ludzi.
Można byłoby podjąć się trudu i spróbować dociec powodu tej nienawiści. Ktoś mu krzywdę zrobił? A może ktoś zrobił krzywdę komuś mu bliskiemu? Jeśli miałabym zgadywać, to na obydwa pytania odpowiedziałabym: nie. On pewnie generalnie nienawidzi ludzi. Tylko dlatego, że są.
Pewnie takich nienawidzących jest więcej. Na szczęście okazują tę nienawiść w nieco inny sposób. Plują na przykład w sklepie na osobę, która zwróciła im uwagę, że pchają się do kasy bez kolejki. Karmią kiełbasą naszpikowaną żyletkami psa sąsiada. Rysują gwoździem karoserię samochodów obcych ludzi. Są też tacy, którzy ulewają sporo żółci w internecie. Chciałabym napisać, że ich nie rozumiem, ale problem w tym, że rozumiem (nie mylić z tym, że pochwalam).
Jak wygląda przeciętna polska rodzina zdaniem twórców reklam? Uśmiechnięta mama, uśmiechnięty tata i dwójka cudownych dzieciaków. Żyją w domu, którym stół kuchenny zajmuje mniej więcej tyle miejsca, ile przypada na statystycznego Polaka (podpowiadam: ok. 27 m. kw). Mają psa, który je lepiej niż statystyczny Polak. Jeżdżą samochodem, na który statystyczny Polak musi pracować kilka lat. Wakacje spędzają w ciepłych krajach... W filmach i serialach jest podobnie. Najgorsze jednak jest to, że gdy człowiek idzie na zakupy, to spotyka takich ludzi w sklepie. W drogich ciuchach i uśmiechami okraszonymi drogimi kosmetykami pchają wózki z drogim makaronem, krewetkami i winem za 60 zł butelka, nad którym rozpływają się, że jest takie dobre a niemal za darmo.
W telewizji i radiu co i rusz wypowiadają się eksperci, którzy przekonują, że chcieć to móc, że każdy człowiek może osiągnąć, co chce byle tylko znalazł w sobie wystarczająco dużo sił. Pamiętam jak wyleciałam z pracy, gdy zaczynał się u nas poamerykański kryzys. Siedziałam wtedy w domu, słuchałam radia i pierdół typu, że cenionego fachowca nikt nie zwolni, więc Polacy nie muszą się bać. Byłam cenionym fachowcem i wyleciałam, bo pół roku wcześniej dostałam podwyżkę i awans na stanowisko, które łatwo było zlikwidować. A umówmy się, że większość ludzi nie jest cenionymi fachowcami tylko porządnymi pracownikami.
Złości mnie frustracja, która tak naprawdę zalewa mnie ze wszystkich stron, ale rozumiem ją. Żyjemy w czasach, w których każdemu się wydaje, że jest równy z innymi. Zresztą nawet, gdyby mu się nie wydawało, to i tak ktoś mu to szybciej niż później uświadomi. Tyle że w praktyce ta równość oznacza, że jedna osoba wydaje 2 tys. zł na buty, a druga za 2 tys. musi przeżyć cały miesiąc. I niby zawsze tak było, że jeden ma drugi nie ma, ale teraz z jakiegoś powodu zapanowało błędne przeświadczenie, że każdy mógłby mieć, gdyby tylko się postarał. W normalnych ludziach zbiera się żółć. Psychopaci reagują zaś psychopatycznie.

W USA, w Europie było już wiele przypadków, że dochodziło do strzelanin czy ataków nożowników. Nas to dotąd omijało. Do minionego piątku.
Czy jest na to rada? Obawiam się, że nie ma. Obawiam się, że w końcu dojdzie do tego, że spotkanie z każdym obcym człowiekiem będziemy traktować równie entuzjastycznie  jak spotkanie w lesie z niedźwiedzicą z niedźwiadkami. A rozmowy prowadzić będziemy tylko przez internet. To cudzej frustracji nie unikniemy, ale przynajmniej noża w plecy nikt nam nie wbije. Miła perspektywa...

Ponieważ Owsiak ma zapłacić stówkę za przeklinanie, to ja wszelki wypadek uprzedzam, że w piosence padają brzydkie słowa i słuchacie jej na własną odpowiedzialność. I oczywiście tylko, gdy skończyliście 18 lat.




środa, 18 października 2017

Sprawiedliwe zarobki?

Zanim właściwy temat odrobina pracy.  Klikamy tu i głosujemy na pierwszą etiudę Charzykowy 1 - pani w biało-czerwonej kreacji. To nasza koleżanka Fusilka, która rywalizuje z bandą młodziaków. Przyda się jej każdy głos - a glosować można raz dziennie do końca października.
 
Ile dany pracownik powinien zarabiać?
Czy ktoś z Was potrafi na to odpowiedzieć?
Każdemu według zasług?
Każdemu według potrzeb?
Według potrzeb jego czy cudzych?
Moi rodzice mieli sąsiada, prostego robotnika, który wychował się na wsi, nie zdobył żadnego wykształcenia (nie wiem, czy podstawówkę skończył) i przyjechał do miasta za pracą. Znalazł najgorszą z możliwych przy chemikaliach. Ten człowiek tłumaczył kiedyś mojemu ojcu, że to niesprawiedliwe, że dyrektor, który siedzi sobie wygodnie w gabinecie, zarabia więcej niż on i że on przecież też mógłby być takim dyrektorem.
Podaję ten przykład nie dlatego, że chcę się pośmiać z tego faceta. Wręcz przeciwnie! On przypomniał mi, co sama mówiłam w poprzedniej firmie - zresztą gdybyście pogrzebali w starym blogu, to znaleźlibyście wpis na ten temat. Była to mała firemka, a prezes był palantem. PALANTEM. I ten palant zarabiał kilka, a może i kilkadziesiąt, moich pensji. Do dziś zresztą powtarzam, że dla własnego dobrego samopoczucia nie chcę znać ludzi, na których pracuję. Co więc różni mnie i sąsiada rodziców? Sąsiad twierdzi, że się na swojej robocie zna lepiej niż jego dyrektor. Ja też, zresztą mój prezes akurat tego nigdy nie podważał i podobnie jak ja uważał, że w tej robocie jestem lepszą od niego specjalistką. Może różnica polega na tym, że ja wiem, że bez tego palanta może i łatwiej by mi się żyło, ale za to nie miałabym pracy i żadnej pensji, bo choć w swojej robocie jestem naprawdę jednym z lepszych specjalistów, na biznesie się nie znam.

Wróćmy więc do pierwszego pytania. Ile dany pracownik powinien zarabiać?
*Mój ojciec twierdzi, że najwięcej powinni zarabiać robotnicy, bo oni ciężko pracują. Albo ci którzy odpowiadają za produkcje czegoś konkretnego - samochodów, domów, ubrań...
*Poszukiwani specjaliści (nie chodzi o wykształcenie a umiejętności i wiedzę), których niełatwo jest zastąpić powinni zarabiać więcej niż najciężej pracujący pracownik niewykwalifikowany.

*Niedawno spotkałam się z argumentem, że najważniejsze jest wykształcenie i staż pracy. 

*Strajk głodowy rezydentów wyzwolił zaś opinie, że wysokość zarobków powinna być wypadkową odpowiedzialności, jaką dany pracownik ponosi i pożyteczności jego pracy dla społeczeństwa.

*Pojawiają się też głosy, że pensja powinna zależeć od dochodowości firmy. Są to jednak rzadkie opinie i raczej dotyczą kierownictwa najwyższego szczebla.
Ile dany pracownik powinien zarabiać?
Na pewno więcej - w tym jednym chyba się wszyscy zgodzimy?
Średnie krajowe zarobki to ok. 3.2 tys. zł na rękę. To nie jest dużo, a i tak dla części osób to kwota marzeń. Trudno się więc dziwić frustracjom. Myślę, że gdyby jednemu i drugiemu posłowi przyszło żyć przez powiedzmy pół roku za taką kwotę, to inaczej by mówili w Sejmie. Dziennikarzom też by nie zaszkodziło, zwłaszcza tym, którzy piszą o polityce i społeczeństwie, żeby zafundowali sobie taki eksperyment.
Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie o sprawiedliwe zarobki. Kołdra zawsze będzie za krótka i zawsze będą różne sposoby na jej ułożenie. Ja recepty na to nie mam, ale staram się mieć więcej zrozumienia dla marznących nóg, które spod kołdry wystają.

Zamieściłam też nowy post na blogu Od kulis. TU KLIKAMY

wtorek, 17 października 2017

Ja też

Na początku szybki wstęp wyjaśniający, bo pewnie nie wszyscy śledzą serwisy plotkarskie, choć ten akurat nius już jest i na wszystkich innych. Harvey Weinstein to jeden z najbardziej znanych producentów hollywoodzkich. Facet pracował przy takich filmach jak "Zakochany Szekspir", "Bękarty wojny", "Jak zostać królem", "Pulp fiction", "Igraszki losu" i wiele, wiele innych. Nie ma siły - każdy z Was oglądał przynajmniej pięć filmów, które robił. Okazuje się jednak, że nie tylko filmy pochłaniały jego uwagę. Aktorki również. Molestował chyba wszystkie kobiety, które pojawiły się w zasięgu jego wzroku. Jego zachowanie czasami było po prostu obrzydliwe. I choć było to ogólnie znane, dopiero dziś wybuchła z tego powodu afera.
Za sprawą Weinsteina do dyskusji publicznej wrócił problem molestowania. Na Facebooku wczoraj pojawił się post: 

#metoo #jatez
If all the women who have been sexually harassed or assaulted wrote "Me too" as a status, we might give people a sense of the magnitude of the problem (copy and paste)!
Jeśli wszystkie kobiety, które były kiedyś molestowane seksualnie napisały "Ja też" w statusie, być może pokazalibyśmy ludziom jaką skalę ma to zjawisko.
Napisałam. Widziałam, że parę moich znajomych zrobiło podobnie. Czy to coś zmieni?
Zaraz po rozpętaniu się tej afery plotkarski portal Pudelek, który bardzo ostatnio walczy z PiS i wspiera protesty kobiet, opublikował artykuł, a w nim można przeczytać: "Każdego dnia wciąż zgłaszają się nowe ofiary nadużywania władzy i kontaktów przez przyjaciela... (tu pada nazwisko znanej polskiej aktorki), która póki co nie zabrała głosu w sprawie, choć prawdopodobnie miałaby sporo do powiedzenia." Komentarze pod tym tekstem jednoznacznie oceniają polską aktorkę. Źle.
Harveya Weinsteina oskarża kilkanaście (a może już kilkadziesiąt) kobiet. Tych które oparły się potężnemu producentowi. Należy jednak przypuszczać, że większość się nie oparła. I trudno się dziwić. Żeby zaistnieć w show-biznesie trzeba mieć szczęście, pieniądze i poparcie. Nawet Kopciuszek guzik był zdziałał, gdyby nie dobra ciotka z magiczną różdżką. W tym wypadku różdżkę miał zły wujek. Pytanie jednak, kogo należy ocenia źle: kobiety, które wierzyły (pewnie często nie bezzasadnie), że tylko w ten sposób spełnią swoje marzenia, czy facet, który wykorzystywał swoja pozycję?
Tak naprawdę sprawa Harveya Weinsteina ma szansę stać się odstraszającym przykładem dla innych panów, którym marzą się taki podboje. Czy jednak zmieni coś w naszej mentalności? Dopóki kobiety, które uległy Harveyowi Weinsteinowi nie staną w blasku świateł i nie powiedzą: My też, wiele się nie zmieni. Czy można tego od nich wymagać? Pewnie nie, one zostały sponiewierane podwójnie, a nie mają pewności, czy nie będą poniewierane dalej.




wtorek, 10 października 2017

Niełatwo być warszawianką



Wstęp taki a nie inny, bo będzie o tramwaju, a raczej o komunikacji miejskiej, a konkretnie o próbie korzystania z komunikacji miejskiej.
Ja do pracy jeżdżę samochodem, bo jestem jedną z tych osób, którym bardziej opłaci się samochodem niż autobusem - mam tak małą odległość do pracy, że benzyna kosztuje mniej niż bilet. Czyli taniej, a na dodatek wygodniej. No może nie do końca, bo ostatnio jadę 5 minut, a miejsca parkingowego szukam przez 25. Doszłam więc do wniosku, że jednak przesiądę się na autobus. 
Wygrzebałam z czeluści portfela nieco zapomnianą już kartę miejską i poszłam do biletomatu. Niestety, nie zadziałała. Postanowiłam więc wyrobić nową. Zamówiłam przez Internet, ale odebrać musiałam osobiście w najbliższym punkcie obsługi pasażera, który może i najbliższy, ale nie taki bliski. Odstałam swoje w kolejce, dostałam nową kartę i od razu poprosiłam o załadowanie biletu miesięcznego.
- 110 zł.
- Jak to 110 zł, skoro ja jestem z Warszawy?
- Może pani być zameldowana w Warszawie, ale płacić podatek gdzie indziej. W Warszawie nawet Ukraińcy są dziś zameldowani.
- I super. Ja im nie żałuję. Ale co ja mam zrobić?
- Proszę przynieść pierwszą stronę ostatniego PIT-u ze stemplem Urzędu Skarbowego.
- A skąd mam wziąć pierwszą stronę, skoro żadnej nie mam, bo wysyłam PIT pocztą? Chce pani potwierdzenie wysłania? 
- Nie, chcę pierwszą stronę PIT-u.
- No to ja nie chcę biletu.
Pani bardzo się skrzywiła, ale operację anulowała.
Po namyśle uznałam, że nie będę od razu leciała do Urzędu Skarbowego tylko do nich wyślę mail z pytaniem, co mam zrobić. Poprosiłam przy okazji o uwzględnienie faktu, że podobnie jak pracownicy US pracuję i do tego w podobnych godzinach, więc wolałabym uniknąć wizyty w urzędzie. Dość szybko zadzwoniła do mnie urzędniczka. Tyle że nie zadzwoniła, żeby mi pomóc, ale żeby poinformować, że nie wie, o co mi chodzi. No to wytłumaczyłam, ale chyba nadal jej się w głowie nie mieściło, że nie tylko ona w tym mieście pracuje i że inni, którzy pracują mają problem z dotarciem do nich na czas. W każdym razie usłyszałam, że mogę dostać ksero pierwszej strony z poświadczeniem, że to sama prawda lub jakieś zaświadczenie. Jedno za 5 zł, a drugie za 14 czy 17. Jak pewnie się domyślacie wybrałam pierwszy wariant.
- Musi pani przyjść do urzędu, na dużej hali trzeba iść do okienka 14 i złożyć wniosek o zrobienie ksero pierwszej strony. Potem musi się pani udać do urzędu dzielnicy i zapłacić 5 zł. Może pani zapłacić przez Internet. Mniej więcej po siedmiu dniach my panią zawiadomimy, że może pani odebrać ksero.
Od siebie mogę dodać, że gdy już dostanę tę nieszczęsną pierwszą stronę, to będę musiała z nią pojechać do najbliższego punktu obsługi pasażerów, który bardzo bliski nie jest.
Podsumujmy. Co najmniej cztery wizyty w różnych punktach, dojazd do każdego z nich kosztuje, a na dodatek zabiera sporo czasu. Ponad tydzień załatwiania tego wszystkiego. Do tego doliczmy 5 zł za zrobienie poświadczonego ksera pierwszej strony PIT-u. A ile oszczędzę, gdy to wszystko zrobię? 12 zł miesięcznie. Interes życia.
Ja już dziękuję za Kartę Warszawiaka. Ja nie jestem z Warszawy, ja jestem z Ursusa, nas do Warszawy wciągnęli za karę! Gdy będę rozliczać w kwietniu podatek, to może pójdę osobiście do US, poproszę o stempelek na kopii i przeproszę się z Warszawą. Ale może ich oleję, zwłaszcza, że wiosna i latem mogę do pracy chodzić na piechotę.