Urodziłam się w roku 1962. Sześć lat po październiku i sześć lat przed marcem, czyli dokładnie w połowie. Cała moja podstawówka zamknęła się w latach 70., a za zaskórniaki od babci mogłam kupować czekolady firmy Kras i batoniki Van Houtena, które pojawiły się za Gierka. Całe lato spędzałam na koloniach, wczasach i obozach, które za PRL były tanie (powiedzmy, że tanie, bo jednak potem wystawiono dość wysoki rachunek). Lata 80. to studia (też cała dekada, bo jedne mi nie wystarczyły) - mało że nie musiałam za nie płacić, to mogłam snuć się po galeriach, teatrach czy wreszcie po knajpach, bo to nie były czasy pogoni za kasą. Potem było przez parę lat ciężko, ale młodym na dorobku zwykle jest ciężko i wreszcie przyszedł nowy wiek i zrobiło się naprawdę fajnie.
Czemu o tym piszę? Bo od dość dawna mam niejasne wrażenie, że jestem jedynym pokoleniem w ponad tysiącletniej historii Polski, które miało szczęście. Wojnę znam tylko z opowieści, do historii jednak przeszłam, bo jestem rocznik 1981 Uniwersytetu Warszawskiego, a udało mi się dojść do poziomu, o jakim moi rodzice nawet nie marzyli - własny samochód, wakacje dwa razy w roku, w tym jedne zagranicą. No i dodajmy jeszcze coś naprawdę bezcennego. Wiele lat przeżyłam jako Europejka z szanowanego kraju. Jeszcze na studiach, gdy patrzyłam na ludzi wracających z saksów, podjęłam decyzję, że wyjadę zagranicę dopiero jako człowiek, który jest traktowany z szacunkiem, jako normalna turystka, w której walizce nie trzeba szukać kontrabandy i która nie śmierdzi, bo oszczędzała na noclegach. Udało się.
Ale to byłoby na tyle!
Pewna epoka już się skończyła, choć jeszcze przez jakiś czas będzie nam się wydawało, że nic się nie zmienia. Tak, już się skończyła. I nie ma znaczenia, co wydarzy się we wrześniu. Dlaczego we wrześniu? Bo we wrześniu wygasa koncesja dla TVN 24 i we wrześniu może wejść w życie nowe prawo, które może doprowadzić do zamknięcia TVN. Nie wiem, czy tak się stanie, bo być może ktoś jednak przejrzy na oczy, bo być może to tylko jakaś strategia, bo działań PiS to chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jednak niezależnie od tego, co się wydarzy, mleko już się rozlało.
Dla Unii Europejskiej już od dawna jesteśmy bolesnym pryszczem na tyłku i pewnie dawno by się nas pozbyli, gdyby nie lęk o przyszłość UE, która i tak ma wiele innych problemów. Dla USA znaczącym sojusznikiem nigdy nie byliśmy, ale nikt się nie spodziewał, że w polskim Sejmie, w zawoalowany bo zawoalowany sposób, ale jednak, ktoś nazwie Stany wrogim państwem. Stąd jesteśmy o krok od zimnej wojny. Dorzućmy jeszcze do tego fakt, że przepychanka z TVN już pokazała zagranicznym inwestorom, że Polska nie jest krajem, w którym warto coś robić.
Co nam w takiej sytuacji pozostaje? Rosja? Wielu tak uważa. Przypominam jednak, że z Rosją w naturalny sposób jesteśmy skłóceni, a do tego bardzo lubimy wytykać Rosjanom pakt Ribbentrop-Mołotow i obarczać ZSRR winą za II wojnę światową. Nie wnikam w fakty historyczne, ale wiem, że tego przeciętny Rosjanin Polsce nie wybaczy, bo w Rosji wielka wojna ojczyźniana jest czymś w rodzaju mitu założycielskiego. Uderzyć w to, to jak w Polsce domalować wąsy Matce Boskiej.
Co więc nas czeka? Nie mam pojęcia, ale mam porównanie. To tak jak z tym globalnym ociepleniem. Naukowcy już wiele lat temu ostrzegali i przewidywali skutki. Przez lata ich ostrzeżenia były czysto teoretyczne. Teraz słowa ciałem się stają i ja latem muszę mieć w ciągu dnia okna zamknięte, żeby choć tak chronić się przed gorącem. Tak też będzie z sytuacją Polaków. Niewiadomo kiedy poczujemy, że się dusimy. Przykro mi, ale nie wierzę w happy end.