sobota, 27 sierpnia 2016

Potrzebne reformy?

Oglądałam dziś "Śniadanie mistrzów" i postanowiłam pociągnąć wątek tam poruszony. Karolina Wigura zwróciła uwagę na to, że od jakiegoś czasu dyskutuje się o tym, czy do szkoły maja iść sześciolatki, czy siedmiolatki, a tymczasem nikt nie zadaje pytania, do jakiej one mają iść szkoły. No własnie, ja też zadziwiająco często mam wrażenie, że większość polskie reformy oświaty  służą głównie reformowaniu.
Wiele, wiele lat temu, gdy jeszcze marzyłam o tym, żeby zostać nauczycielką, miałam okazję odwiedzić eksperymentalną szkołę. W klasach było pół na pół dziewcząt i chłopców, każda klasa miała dwóch wychowawców - kobietę i mężczyznę, w pracowniach wisiały zegary i one pokazywały kiedy skończyć lekcje, bo nie było tam dzwonków. Szkoła ta przyjmowała genialne dzieci, z którymi praca była indywidualna. Taki geniusz dostawał inne, trudniejsze zadania i rozwiązywał je na korytarzu, żeby nie rozpraszały go mniej zdolne dzieci. Tyle zapamiętałam, ale może ten eksperyment obejmował coś jeszcze.
Byłam wtedy strasznie zarozumiałą i arogancką studentką, więc natychmiast dałam wyraz temu, co myślę o tym eksperymencie. A myślałam mniej więcej tyle, ze to żaden eksperyment, a pomysły są po prostu głupie i nierealne. Nawiasem mówiąc szybko okazało się, że miałam rację. Bo wkrótce na naszym wydziale pojawiło się ogłoszenie, że ta szkoła szuka nauczyciela geografii i koniecznie musi być to mężczyzna. Po miesiącu szkoła dalej szukała nauczyciela, ale płeć była obojętna. I to było tyle w temacie dwóch wychowawców w klasie.
Szczerze mówiąc to znam różne argumenty dotyczące wieku rozpoczynania nauki, ale żadnego, który by tak naprawdę miał jakiekolwiek znaczenie dla poziomu edukacji. Podobnie zresztą jest z gimnazjami.
Ja tak naprawdę nie do końca wiem, jakie dziś cel powinna realizować szkoła i jaki cel realizuje. To znaczy jeden cel znam - przygotowanie ucznia do egzaminu od kolejnej szkoły. Może uczy pisać i czytać, ale nie jestem pewna, czy czasami większość nie przychodzi do szkoły z tym umiejętnościami.
Ja jestem z pokolenia, gdy zdobywało się wiedzę encyklopedyczną, wykształcenie było niemal obowiązkiem, a poza tym aspirowało się do być inteligentem. Totalny przeżytek. Wiedza bardzo potaniała i ma ją praktycznie każdy razem z abonamentem w swoim telefonie, wykształcenie w czasach, gdy każdy je może mieć, straciło na wartości, a inteligencja odeszła do lamusa. Dziś milionerami zostają nastolatki. Sławę zdobywają pasjonaci zawodów takich jak kucharz, fryzjer, krawcowa... Czy szkoła jakoś to uwzględnia? I czy w ogóle szkoła wie, jakiego człowieka chce widzieć na końcu szkolnej drogi? I jak się ta szkolna wizja ma do praktyki?
Za chwilę zacznie się nowy rok szkolny i pewnie znów będziemy z tej okazji kręcić się wokół nieistotnych problemów.



czwartek, 25 sierpnia 2016

Kto nas przeprosi?

Szalenie jestem ciekawa, czy utrzymany zostanie wyrok w sprawie Monika Głodek kontra "Super Express". Pierwszą rundę wygrała pani Głodek. Przyznam, że ta sprawa mnie w ogóle nie interesuje. Kradła w Stanach? Nie kradła? Who's Głodek, żebym sobie nią zawracała głowę. Ale wyrok to już coś innego. Wyrok jest piękny, bezprecedensowy. Sędzia mi naprawdę zaimponował.
Przez 30 dni tabloid całą okładkę ma przeznaczyć na przeprosiny powódki. Mocne!
Obawiam się, że wyrok może nie zostać utrzymany, bo wydawca się odwołuje, a sprawa zdaje się nie jest aż tak jednoznaczna jak to się teraz przedstawia. Ja jednak bardzo bym chciała, żeby te przeprosiny przez miesiąc drukowano. Bo może byłaby to nauczka dla innych mediów, które wypisują bzdury z brudnego palca wyssane, które nie dość, że nie mają nawet cienia prawdy, to jeszcze naigrawają ze zdolności intelektualnych odbiorców. I nie trzeba czytać, żeby to wiedzieć, bo okładki przecież wystawiane są wszędzie.
Mam tez inną refleksję. Gwiazda lub pociot gwiazdy, polityk czy inny znany człowiek mogą domagać się od mediów przeprosin. A jak mogą domagać się zadośćuczynienia zwyczajni ludzie - na przykład ja - za robienie wody z mózgu. Wszędzie i zawsze ta woda jest robiona. Ja już od tak dawna nie wierzę mediom... Wszystko staram się sprawdzać u źródeł, czytam różne punkty widzenia, bo czy to na prawo, czy to na lewo wszyscy jeśli nawet nie kłamią, to naginają rzeczywistość, manipulują. Kto i jak mnie przeprosi? Kto mnie przeprosi za dramatyczne obniżenie poziomu dyskusji publicznej?
Czy wiecie, ze dziennikarstwo uważano kiedyś za zawód zaufania publicznego?
Dziś brzmi to jak żart.


wtorek, 23 sierpnia 2016

Przed telewizorem

Koniec lata, zapowiadany przez niektórych już od ponad miesiąca, wreszcie naprawdę nadchodzi. W sklepach pojawiły się więc stosy szkolnych zeszytów, a stacje telewizyjne wreszcie kończą powtórki i startują z nowościami. I trzeba przyznać, że będzie, o czym rozmawiać. 
Z pewnością nie wynikami oglądalności zamierza walczyć o stołek prezes TVP Jacek Kurski. Zrezygnował co prawda z "Teleranka" - pewnie świeże kadry wreszcie odkryły, czemu kilka lat temu zlikwidowały ten program i że powodem nie była bynajmniej niechęć do swojskiego koguta w czołówce, a po prostu mocno przeczasiała formuła - ale to chyba za mało. TVP zainwestowała w nowości programowe i zrobiła z nimi coś zaskakującego - upchała je w programie tak, by czasem kogoś nie zainteresowały. I tak wspaniałe reality show "Bake off - Ale ciacho!", w którym rywalizować będą cukiernicy będzie emitowane w tym samym czasie co "Druga szansa", serial z Kożuchowską na TVN, którego pierwsza część była sukcesem. Jak myślicie, co wybiorą widzowie?
"Hit, Hit, Hurra", show publicznej z dziećmi, nadawany będzie w środy. Dobry dzień na taki program? Gdyby ktoś pytał, to w tym czasie Dwójka nadaje "Na dobre i na złe", Polsat - kulinarne reality show z udziałem gwiazd, a TVN - popularne seriale.
Wytłumaczenie, czym kierują się władze TVP tworząc taka ramówkę, nie jest łatwe. Pierwsze, co przychodzi na myśl to sabotaż. Zwyczajny sabotaż, który ma na celu uwalenie kogoś. Prezesa? Szefów anten? Być może chodzi o zwyczajną amatorszczyznę. Tak bywa, gdy do rządzenia dopuszcza się ludzi bez doświadczenia. Przeprowadzają eksperymenty w dziedzinach świetnie już zbadanych. A może chodzi o coś jeszcze innego? 
Tak czy siak myślę, że to jednak nie o propozycjach TVP będzie się dyskutowało we wrześniu. Ja stawiam na to, ze tradycyjnie najwięcej kontrowersji wzbudzi TVN. "Ślub od pierwszego wejrzenia". Trójka ekspertów przepytuje, analizuje, mierzy, porównuje i uzyskuje trzy pary, które wezmą ślub. Haczyk jest w tym, że nowożeńcy pierwszy raz spotkają się w Urzędzie Stanu Cywilnego w czasie zawierania małżeństwa. Ponieważ wśród ekspertów jest seksuolog, to liczę na relację z nocy poślubnej, ale znając polską pruderię, mogę się zawieść. Bardzo jestem ciekawa, jak ten program przyjmą środowiska prawicowe. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, tak drzewiej zakładano rodziny. Jeśli więc odwołujemy się do korzeni... Zaś co do nocy poślubnej, to gdyby ktoś nie wiedział, informuję, że TLC już puszcza "Undressed: Randka w łóżku", program, w którym obcy sobie ludzie spotykają się na golasa w łóżku. To ich pierwsza randka.
Vivat telewizja!
Od razu uprzedzam wszystkie głosy, że telewizji nie warto oglądać, bo w telewizji leci sam szajs. Trochę pośmiałam się z tego, co szykują nam stacje na jesień, ale generalnie uważam, że telewizja to potęga i każdy może w niej coś znaleźć. Trzeba tylko umieć szukać.


sobota, 20 sierpnia 2016

Pożegnanie z przydasiami

Sierpień miesiącem odkryć. A przynajmniej jednego odkrycia. Mojego. Otóż tak jak uzależniamy się od rzeczy może tez uzależnić się od pozbywania się rzeczy. Jest jakaś książka, bodaj Japonki, której autorka uczy porządku w domu. Nie czytałam, ale słyszałam. Od tej samej osoby, która zachwalała mi proces pozbywania się rzeczy, usłyszałam o fundacji, która zbiera książki dla więźniów. Po namyśle uznałam, że może nie byłoby źle uwolnić część książek. Niech idą do ludzi. Kilka tygodni temu zaczęłam wybierać książki do oddania. Zważywszy, że od kilkudziesięcioleciu lat książki zbierałam, to uporanie się z problemem nie było łatwo. W końcu zapełniłam dwie duże walizki i trzy spore torby. 
Gdy zaczęłam grzebać się w książkach, przyszło mi do głowy, że można byłoby pozbyć się i innych rzeczy. Wywaliłam sporo płyt (o kasetach wideo już kiedyś pisałam), wyniosłam do punktu zbiórki cały szajs elektryczny - stare ładowarki, jakiś odtwarzacz CD, połamane słuchawki. Pozbyłam się mnóstwa szklanek i wielu ozdóbek. Tak mi się to spodobało, że dziś praktycznie nie ma dnia, żebym czegoś nie wyrzucała. Nałóg?
W każdym razie na sobie samej udowodniłam słuszność metody małych kroków. To technika motywacyjna, która pomaga robić porządki w domu, pisać pracę, zacząć ćwiczenia. Jeśli czegoś nie lubisz, to rób to po malutkim kawałeczku. Jeśli drażni cię sprzątanie, to zamiast łapać za mopa i czyścić chałupę do błysku, zbierz po prostu walające się po podłodze elementy garderoby. Najczęściej jest tak, że jednego dnia zrobisz mały kawałek, drugiego dnia - mały kawałek, trzeciego pomyślisz, że może warto zrobić troszkę większy i nie zauważysz kiedy złapiesz bakcyla. 
O ile się nie mylę działa tu taki mechanizm - zwykle gdy w końcu bierzemy się za sprzątanie, to tyramy przez cały dzień. I powtarzamy, że tak mamy! Jednak tak tyramy, że w podświadomości koduje to tyranie jako coś bardzo niefajnego. Znowu więc odkładamy sprzątanie... I koło się zamyka.
Ja tak jak wiele współczesnych ludzi, lubię kupować różne pierdoły. I lubię je mieć. Tak naprawdę jednak do niczego nie są mi potrzebne. To całe masy przydasiów.
Trzymajcie za mnie kciuki, bo chyba jestem na dobrej drodze, żeby na dobre ograniczyć stan posiadania. Oby!

piątek, 19 sierpnia 2016

Wszystko sami?

W zeszłym tygodniu przeczytałam wywiad z posłem Tomaszem Cimoszewiczem. Nawet ciekawy, choć jednak o wiele bardziej w ostatnim czasie podobał mi się wywiad z byłym posłem Waldemarem Pawlakiem. Oba czytałam na gazeta.pl. I dziś tak naprawdę chciałam tylko o jednym zdaniu z tego wywiadu. - Na wszystko w moim życiu zapracowałem sam. Ceną było życie z dala od ojczyzny - powiedział poseł Tomasz Cimoszewicz. A mnie łza w oku się pojawiła, gdy pomyślałam o ciężkim życiu dziecka wpływowego polskiego polityka.
Poseł Tomasz Cimoszewicz nie jest ani pierwszy, ani ostatni, któremu zamożni, wykształceni i znani rodzice w życiu nie pomogli. A nawet byli przeszkodą, bo musieli zmagać się z piętnem nazwiska.
Wiele lat temu w prasie kolorowej zwierzała się aktorka Weronika Rosati, która do wszystkiego doszła sama. A przez rodziców miała tylko kłopoty. Na przykład, o ile dobrze pamiętam, nabawiła się wrzodów żołądka, gdyż była zmuszona jako dziecko uczyć się w szwajcarskiej szkole, a to ją bardzo stresowało. Jej kariera, jakakolwiek by ona nie była, to tylko jej zasługa.
Zdaje się, że Iza Miko, inna aktorka próbująca robić karierę w Hollywood też od początku mogła liczyć tylko na siebie.
A ja tak się po cichutku zastanawiam, kto im kupił bilet do tej Ameryki? Kto wcześniej zapłacił za naukę języka i za naukę w ogóle? Kto podsyłał zaskórniaki, żeby mieli za co żyć zagranicą?
Michał Urbaniak wspominał kiedyś, że lata temu był bodaj jedynym Polakiem USA, który zamiast wysyłać dolary do Polski, dostawał je właśnie z Polski. Od matki, która tu ciężko pracowała. Co prawda do biednych nie należała, bo miała w PRL swój interes (chyba robiła rękawiczki). Z tym że Urbaniak dorastał w biednej Łodzi. Miał więc z kim porównywać to, co on dostał z tym, co dostali inni.
Jakże dramatyczny sens kryje się w wydawałoby się banalnym powiedzeniu, że syty głodnego nie zrozumie.
Są środowiska, w których pieniądze czy wykształcenie to norma. To podstawa. To coś o czym nawet nie ma sensu dyskutować. Dzieci, które dorastają w takich środowiskach, patrzą z góry na innych i lekceważąco np. mówią, że tym innym nie chciało się w szkole uczyć języka. I do głowy im nie przychodzi, że ci inni często książek do szkoły nie mieli.


środa, 17 sierpnia 2016

Fair play? Żart!

Igrzyska olimpijskie w pełni. Ja kontakt z tą imprezą mam jedynie pośredni i to głównie taki, że czytam o kolejnych skandalach na stronach z niusami z Polski i ze świata. I przyznam, że sporo się pisze. Rosjan na igrzyska nie wpuszczono, bo stosowali doping. Polskich ciężarowców z igrzysk wyrzucono, bo stosowali doping. Jest w tym olbrzymia hipokryzja, bo tak naprawdę Polaków wcale nie wyrzucono za stosowanie dopingu. Wyrzucono, bo się na dopingu dali złapać. Ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby dopingu nie było, trzeba by go było wymyślić. Czy macie pojęcie, jakie gigantyczne straty przyniosłoby gwałtowne zrezygnowanie z dopingu Sądzę, że te straty byłyby większe niż ewentualne zyski z igrzysk. Ktoś środki produkuje, ktoś rozprowadza, ktoś ich ściga. I pewnie dlatego doping jest wciąż nielegalny. Legalizacja również znacznie okroiłaby zyski.
Ja jestem za legalizacją dopingu. Chcą się truć, to niech się trują. Czemu cały świat ma się zrzucać na to, by strzec kogoś, kto strzeżony nie chce być?
Sport już dawno przestał być uczciwy. Jeśli kiedykolwiek był, bo już starożytni podtruwali się, byle tylko wygrać. W piłce nożne planowane faule stają się normalnością. Na igrzyskach jedna pływaczka podtapia drugą. Biegaczki narciarskie wyłaniane są spośród biednych chorych na astmę istot. A szef Europejskiego Komitetu Olimpijskiego handluje na lewo biletami. Pewnie coś tam jeszcze by się znalazło. 
Dodajmy do tego jeszcze, że może i sport to zdrowie, ale na pewno nie wyczynowy sport. Wyczynowcy po prostu maltretują swoje organizmy. Nie za darmo. Zwycięstwo to często niewyobrażalna kasa. Kasa, dla której warto zrobić naprawdę wszystko.
Fair play? Podobno wciąż się zdarza. Tak mi tłumaczył niedawno dziennikarz sportowy, z którym rozmawiałam przed Rio. I uwierzyłam mu. Na chwilę. Bo potem zaczęłam czytać te wszystkie niusy.
Czy jednak warto czepiać się sportu? Nie. Moim zdaniem zasady fair play to nie są dziś najwyżej cenione zasady. W zasadzie w żadnej dziedzinie życia.
I coś o sporcie. Może w niezbyt sportowym wykonaniu, ale za to mistrzowskim:


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Widzimisię do lamusa?

Jestem całkowicie wolnym duchem i chodzę własnymi ścieżkami. Mam też patologiczną wręcz skłonność do relatywizowania. No i moim żywiołem jest chaos. Ponieważ od zawsze miałam wokół siebie duży nieporządek, w nieporządku świetnie się odnajduję. Powiem tyle, że jestem mistrzynią w znajdowaniu. Święty Antoni mógłby się ode mnie uczyć!
Ten wycinkowy rys charakterologiczny nie wynika z tego, że postanowiłam dokonać autoprezentacji. To wstęp do dzisiejszego wpisu. Takie bowiem a nie inne skłonności sprawiają, że coraz częściej czuję się jak główny bohater bajki "Marceli Szpak dziwi się światu".
Nie wiem, czy zauważyliście, że od jakiegoś czasu na świecie trwa akcja porządkowania. Dosłownie wszystkiego. Nie, nie niepokoi to mnie. Ja co prawda w porządku się gubię, ale szczęśliwie w moim świecie to ja wyznaczam reguły, więc nadal będzie w nim bałagan. Chętnie jednak popatrzę na efekty tego globalnego systematyzowania, hierarchizowania, układania i tępienia dowolności.
Co tak naprawdę mam na myśli? W zasadzie chyba wszystko...
Za moich szkolnych czasów (i jako uczennicy, i jako nauczycielki) ocena ucznia była wypadkową wiedzy ucznia, sposobu prezentacji tej wiedzy, ale i widzimisię nauczyciela. Miało to dobre i złe strony. Złe są jasne. Ja dostałam na ustnej maturze z geografii czwórkę, choć odpowiedziałam bardzo dobrze, ale moja nauczycielka średnio mnie lubiła, bo byłam dla niej zbyt nieprzewidywalna (to jej oficjalna opinia). W czasie egzaminów na studia na ustnym z matematyki dostałam 4,5, a nie jestem pewna, czy choć jedno zadanie doprowadziłam do końca. Dałam jednak występ, który z pewnością na długo pozostał w pamięci egzaminatora. Obie oceny były więc mocno subiektywne. Czy jednak dalekie od prawdy? Można je jednak zaliczyć do wad. Zalety chyba też są oczywiste. Nauczyciel mógł celowo dawać ocenę na wyrost, by zmotywować słabego ucznia. Może to i niesprawiedliwe, ale moim zdaniem słuszne.
Dziś zmierza się do maksymalnej obiektywizacji ocen. Nie moja bajka.
Nie moją bajką jest również zastępowanie wyrokami sądowymi norm społecznych. Ot, wspomniane wczoraj karmienie piersią w restauracji. Normy społeczne zastępują paragrafy. Choć to zjawisko chyba jednak bardziej mnie bawi niż dziwi, bo jasne jest, że życia nie da się ująć w kodeksy prawne, nawet najgrubsze. Z uśmiechem więc obserwuję jak każda głupota zostaje opatrzona jakimś paragrafem, a za chwilę pojawia się kolejna, której jeszcze w żadnym kodeksie nie zapisano.
Jednym ze zdań, które do dziś we mnie żyje jest tytuł pewnej książki. "Człowiek istota nieznana". Straszny staroć. Pewnie teraz autor by jej nie napisał, bo dziś nauka dąży do tego, by człowiek stał się istotą znaną. I nie chodzi bynajmniej o to, żeby określić jak działa każda śrubka w naszym organizmie. Chodzi też o usystematyzowanie psyche. Zakładam, że już niedługo znajdzie się ktoś, kto naukowo określi, co się dzieje w mojej głowie, gdy popełniam ten wpis. A ktoś drugi opracuje metodę dzięki której będę mogła popełniać wpisy mądrzejsze. Wystarczy, że zamiast jabłka zacznę jest śliwki. A analizując moją rodzinę, badając moją grupę krwi i kolor moczu znajdzie się receptę na to, bym zawsze miała szczęście w miłości. Nawiasem mówiąc szczęście też już jest wartością opisaną, zarówno pod względem chemicznym, jak i systemowym. Każdy ma prawo do szczęścia. Jeszcze nie jest to tak dosłownie zapisane w aktach prawnych, ale pewnie wkrótce będzie.
Jeśli chodzi o porządkowanie, to śmierć też już jest uporządkowana. Wedle mojej wiedzy nie da się już umrzeć po prostu lub ze starości. W akcie zgonu musi być podana przyczyna. Życie nie jest już przyczyną wystarczającą. Mam zresztą niejasne podejrzenie, że ta przyczyna mocno miesza ludziom w głowach i niektórym się wydaje, że każdą przyczynę da się wyeliminować, czyli gdyby lekarze się nieco bardziej przyłożyli, to już żylibyśmy wiecznie.
Skłonność do porządkowania jest wrogiem dowolności, ale jest też wrogiem autorytetów. W sądzie salomonowym Salomon był wyrocznią. Jego wyroki opierały się na jego mądrości, a nie na paragrafach. I sąd do dziś tak działa, że to jednak sędzia ma decydujący głos, oczywiście w dość określonych granicach. Te granice wciąż jednak się zacieśniają. Tak sobie nawet myślę, że wkrótce sprawy sporne może będzie mógł rozwiązywać komputer. Stworzy się program, zgodnie z którym określi się, czy ktoś jest zwyrodniałym mordercą czy mordercą zwyczajnym. W szkołach już w to w pewnym stopniu działa dzięki systemowi testów sprawdzających.
Ciekawa jestem, czy widzimisię ma przed sobą przyszłość. Ciekawa też jestem, czy gdy już wszystko skatalogujemy, będziemy szczęśliwsi.


sobota, 6 sierpnia 2016

Strefa wolna od polityki

Jakiś czas temu jadłam obiad w firmowej stołówce z koleżanka, z którą zwykle jem, a także z dziewczyną, która akurat załatwiła sobie w naszej firmie zastępstwo na kilka dni za kogoś na urlopie. Tę dziewczynę na zastępstwie znam, bo kiedyś razem pracowałyśmy. Od dawna nie ma pracy, ma za to dziecko w szkole. Mąż ma pracę na umowie o dzieło. No i oczywiście spłacają kredyt. Ten obiad jadłyśmy akurat trochę po tym jak zdecydowałam, że pojadę na wakacje do Rumunii i i Bułgarii. To tytułem wstępu. 
W czasie tego obiadu moja koleżanka mająca stałą firmę uznała za stosowne zacząć wypytywać mnie o mój wyjazd. OK, odpowiedziałam dość zdawkowo. W tym momencie ona zaczęła opowiadać o swoich wojażach po świecie. - I przyznam, że już strasznie stęskniłam się za Rzymem. Koniecznie muszę tam wyskoczyć, choć na kilka dni - ciągnęła. 
Nie wiem, czemu służyła ta idiotyczna przemowa, bo wedle mojej wiedzy była w Rzymie tylko raz i to pewnie przez dzień, góra dwa dni. Za granicę rzeczywiście wyjeżdża, ale będąc w Egipcie nawet piramid nie widziała, bo wybiera warianty jak najbardziej oszczędne. I to akurat rozumiem. Nie rozumiem natomiast jak przy dziewczynie bez pracy można gadać takie głupoty.
Wbrew pozoru wcale nie mam ochoty dyskutować dziś o ludzkiej bezmyślności, o przechwałkach czy o braku empatii i taktu. Ciekawe dla mnie w tym zdarzeniu było to jak bardzo przeplatają się dziś różne światy i jak poważne niesie to konsekwencje. Nie byłabym zdziwiona, gdyba ta bezrobotna dziewczyna była zwolenniczką PiS. Pracowałam z nią jeszcze przed wyborami i wiem, że należała do grupy mocno niezadowolonej z sytuacji w kraju, a może raczej nie tyle z sytuacji w kraju, co ze swojej sytuacji. Brak bezpieczeństwa, brak pieniędzy, brak perspektyw. Pewnie też bym była niezadowolona. A gdybym jeszcze obcowała z idiotkami, które przy mnie przechwalają się swoją światowością, to choćby im na złość wybrałabym PiS.
Ja nigdy nie ukrywałam swoich poglądów politycznych. Są bardzo lewicowe. Staram się więc stawać po stronie (choć raczej mentalnie niż realnie) ludzi, którym się nie wiedzie. Sama zresztą pochodzę z biednej rodziny. Wychowałam się w środowisku robotniczym, w którym matura była osiągnięciem. Żyję na pograniczu dwóch światów, oba są mi równie bliskie co dalekie. 
To wszystko powoduje, że bardzo źle znoszę nazywanie wszystkich biednych ludzi, którzy chcieli jakichkolwiek zmian byle tylko coś zmienić, idiotami. Gdy czytam kolejny felieton, w którym jakaś panienka z dobrego domu z dobrą pensją pochyla się z troską nad głuptaskami, którzy dali się nabrać na obietnice wyborcze PiS i która usiłuje ich oświecić, szlag mnie trafia. 
Z tym że nic nie mam do dobrych domów, bo z nich wyszło sporo ludzi widzących świat szerzej niż tylko kawałek poza czubkiem własnego nosa. 
Przepraszam, ale dopiero w tym miejscu przechodzę do sedna
Świat nie jest czarno-biały. Nikt nie ma monopolu na wiedzę i na rację. Nikt. Tak się jednak dzieje, że w Polsce zdecydowana większość wie lepiej. I nieważne po której stronie jest ta zdecydowana większość. Bo jest po obu stronach. Powoli zbliżamy się do sytuacji, w której konieczne będzie opowiedzenie się po jednej stronie. Na zasadzie, że kto nie z nami, ten przeciw nam.
Nie zgadzam się na to. Mój świat jest szary. Albo jak zdjęcie w sepii. 
Mówię więc dość!
Niniejszym ogłaszam ten blog strefą wolną od polityki.Wokół dzieje się bardzo wiele. I choć politycy starają się wszystko inne zagłuszyć, to ja nie zamierzam się ich krzykowi poddawać. Kończę więc z tematyką polityczną. Proszę też czytelników o powstrzymanie się od pisania w komentarzach o politykach czy polityce. I bądźcie wyrozumiali, jeśli na polityczny komentarz na tym blogu nie odpowiem:)))
Zacznijmy od teraz. Z całą pewnością w komentarzach możecie wskazać wiele tematów równie ciekawych, a nawet bardziej ciekawych niż nasze polityczne zadupie. Bo to naprawdę jest obecnie nic nieznaczące zadupie.



piątek, 5 sierpnia 2016

To idzie młodość

Skończyłam właśnie czytać powieść "Krąg"Dave'a Eggersa. Uprzedzali co prawda, że po lekturze zechcę zamknąć konto na Facebooku, ale nie do końca wierzyłam. Hmm... Może jednak je zlikwidować? W zasadzie potrzebuję go tylko do sprawdzania różnych dupereli potrzebnych w pracy i do spraw KOD-u, a że KOD ostatnio zaczął mnie męczyć... Pomyślę o tym.
Ten zacieśniający się krąg portali społecznościowych, i to niestety zacieśniający się na wielu szyjach, to jeden problem. Ta powieść uzmysłowiła mi jednak też coś innego. To jak groźne są rządy młodych i niedoświadczonych ludzi, a przecież to młodzi często gęsto dziś nami rządzą. Bo tak naprawdę prawdziwe rządy to wcale nie te mniej czy bardziej demokratycznie wybierane. Rządy sprawują ci którzy mają pieniądze. Facebook, Twitter, Google... Zwłaszcza w czasie globalizacji to są prawdziwi potentaci. Mają pieniądze, ale przede wszystkim trzymają łapę na informacji, a informacja cenniejsza jest od złota. Takie firmy tworzą młodzi ludzie, a młodość, zwłaszcza puszczona na żywioł, naprawdę czasami bywa gorsza od dżumy i cholery.
Młodzi ludzie są pełni energii, zapału, ambicji, do tego mają głowy pełne pomysłów, są niezwykle elastyczni intelektualnie. Często mają też wiedzę większą niż starsi koledzy, mam tu na myśli głównie wiedzę na temat wszystkich szeroko rozumianych środków przekazu. Generalnie w wirtualnym świecie młodzi poruszają się dużo sprawniej niż starsi, a wirtualny świat coraz bardziej wypiera realny. Młodzi jednak w porażającej większości nie mają jednej cechy. Otóż nie potrafią przewidywać skutków swoich działań. Bo to przychodzi z wiekiem. Trzeba wiele razy dostać od życia po łapach, trzeba sporo przeżyć, sporo zaobserwować, żeby móc dostrzec pewne zagrożenia.
Przykłady z życia wzięte.
Zbigniew Ziobro miał 35 lat (to niewiele jak na ministra), gdy rozpoczął walkę z łapówkarstwem wśród lekarzy. Walkę ze wszech miar słuszną. Zrobił wielką aferę z doktorem G. W efekcie parę osób na pewno straciło życie, bo polska transplantologia natychmiast siadła i trzeba było lat, żeby odrobić straty. Zbigniew Ziobro podszedł do problemu w sposób młodzieńczy, czyli rzucił się z zapałem na głęboką wodę. 
Dziś PiS rządzi. Tak naprawdę spodziewane negatywne skutki tego rządzenia mogą odczuć ludzie, którzy dziś są młodzi. A jednak manifestują głównie starzy. Dzieje się tak też dlatego, że młodym brakuje doświadczenia politycznego. Nie przeżyli PRL, więc nie wiedzą, że to wszystko już było i że nie doprowadziło do niczego dobrego. Starzy, nawet średnio lotni, tym górują nad największymi młodymi bystrzakami, że po prostu wiedzą coś z własnego doświadczenia. To oczywiście olbrzymie uproszczenie problemu olewania przez młodych polityki, wiem o tym, więc nie ma potrzeby by mnie uświadamiać, że są i inne powody.
Koniec przykładów
Te przykłady są z polskiego podwórka, zamieściłam je bez namysłu, zakładając, że dobre, bo bliskie. Pierwiastek młodzieńczy się we mnie odezwał, gdyż nie pomyślałam o tym jak to zostanie odebrane. Otóż tak naprawdę problemy na naszym podwórku są wręcz porażająco nieważne wobec tego, co się dzieje na świecie. A dzieją się naprawdę wielkie rzeczy. W świecie, w którym panuje kult młodości, w którym zdarza się, że ten i inny nastolatek tworzy coś, co czyni go milionerem, tak naprawdę strach się bać. W dobrej wierze dzieciaki są stanie zniszczyć wszystko. Pamiętam jak w latach 80. 0bawiano się tego, że na czele mocarstw stało wtedy dwóch starców. Mówiono, że choćby po złości któryś może nacisnąć ten magiczny guzik, który zamknie rozdział pt. Ziemia. Ja tak sobie myślę, że znacznie gorsza może być dyktatura młodych. A ta naprawdę nam grozi. Bo prawda jest taka, że gdyby młodym się chciało, to już by rządzili światem.
I na koniec chciałam zaznaczyć, że to nie jest tak, że gloryfikuję starość. Nie. Starość jest nudna. Bez młodzieńczego zapału i kreatywności świat stałby w miejscu. Potrzebna jest jednak równowaga między młodym a starym. A tej dramatycznie zaczyna nam brakować.

Zmiana nastroju. Mamy lato, a więc coś letnio-wspominkowego:



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Cyrk wznawia działalność

Papież wyjechał z Polski, a Polacy usiłują jakoś poukładać sobie w głowach jego wizytę. I zauważyłam pewną zależność. Otóż zdecydowana większość chce tak naprawdę poukładać ją w głowach innych, co jest zapewne łatwiejsze i milsze.
"Najbardziej jednak mnie interesuje, co czuli naprawdę wierzący katolicy, księża i biskupi, gdy zobaczyli przepaść dzielącą chrześcijańskie przesłanie papieża od codzienności nominalnie najbardziej katolickiego kraju w Europie. Ilu polskich katolików posłucha Franciszka i założy robocze buty pielgrzymów, by ochrzcić swój kraj i Kościół, a ilu będzie dalej drzemało na wygodnych kanapach?" - to fragment felietonu Jacka Żakowskiego.
Nie on jeden wyraża takie nadzieje. W wielu komentarzach czytam podobne teksty. I się dziwię. Oj, jak ja się dziwię.
Rok 1979. Krakowskie Przedmieście, okolice Kościoła św. Anny. Papież Jan Paweł II odprawia mszę dla młodzieży. W trakcie mszy mówi, żeby nie klaskać, bo to nie wiec partyjny (może do czego innego przyrównał, moja pamięć już nie ta). Jaka jest reakcja tłumu na te słowa? Ludzie klaszczą głośniej niż klaskali. - Nie chodziło o to, żeby nie klaskać? - pytam kolegę, z którym pojechałam na tę mszę. On tylko wzruszył ramionami i dalej biło brawa.
To zdarzenie traktuję jako symboliczne. Tak bowiem ludzie słuchali Jana Pawła II, czyli papieża, który do dziś jest uznawany przez część polskich katolików za oficjalnie urzędującego papieża. A jego nauki? Bez jaj! Kogo to obchodzi! O ile się nie mylę polski KK jedyne, co dostrzegł w naukach Jana Pawła II to że antykoncepcja jest be, że aborcja to grzech. I starczy.
Zresztą co ja tu o Janie Pawle II. Tak naprawdę nauk Jezusa Chrystusa, zapisanych w Nowym Testamencie, też się nie słucha. Który z polskich polityków kieruje się tym, co głosił Jezus w kazaniach na górze?
Niech mi więc ktoś wytłumaczy, skąd przeświadczenie, że ktokolwiek w Polsce nagle weźmie sobie do serca nauki Franciszka? Słowo "nagle" jest kluczowe. Zakładam bowiem, że jest kilku katolików, którzy już dawno starają się obecnego papieża naśladować, którzy zgadzają się z nim. Kilku! W większości polscy katolicy wiedzą swoje i nikt im tego nie odbierze. Papież jest dla nich autorytetem w kwestiach wiary, a więc tak naprawdę zgadzają się w jednym - Bóg istnieje. Reszta jest już sprawą dyskusyjną.
Papież wyjechał. Cyrk wznawia więc działalność. I jeśli ktoś spodziewał się, że może być inaczej, to wykazał się rozbrajającą wręcz naiwnością.